Choć namiastka

W moim ulubionym zakątku świata, na wysuniętym w karaibskie morze wąskim pasie lądu jest tropikalny zagajnik. Taka mała dżungla, pełna fikuśnych drzew, najrozmaitszych krzewów, kwiatów o różnych kształtach i kolorach. Urzekająca oaza, którą odwiedzam uciekając od cywilizacji. Chodzę tam, by w spokoju otaczającej przyrody spędzić czas z Lilką. Lubię pobyć sama z sobą, pomedytować, oderwać się od codzienności, pofrunąć w siną dal. Szukając inspiracji zbieram po drodze ziarnka rozsypanych myśli, podkarmiam natchnienie, albowiem hojny czar tego cypla zaprasza. Przychodzi skupienie, a gdy przyjdzie wena – wtedy piszę.

1 my little gungleW tej pozornej ciszy przyrody, przy stłumionym roślinnością szumie morza i śpiewie ptaków jest mi łatwiej sięgnąć do wnętrza duszy.

W domostwie barwnych motyli, leniwie wygrzewających się w słońcu brzydali – szarych iguan i innych wielonożnych istot jestem zazwyczaj jedynym gościem.

Pewnego razu, zaszyta w gąszczu zieleni siedziałam oparta o pień drzewa, gdy dobiegły mnie jakieś dziwaczne dźwięki. Powtarzały się w równomiernych interwałach. Tump, tump, tump… Nie umiałam odgadnąć ich pochodzenia. Wcześniej nie słyszałam żadnych głosów, szmerów ani kroków. Teraz, wyrwana z rutyny myślałam: „co to może być?”.

in the bushNieśmiało wyszłam ze swego ukrycia. Opodal zobaczyłam żółte owoce, leżące pod jednym z drzew. Spadały z nieba jeden po drugim z głuchym odgłosem. Powiodłam wzrokiem ku górze. W koronie wysokiej palmy, ścinał kokosy śniady mężczyzna.
Zaczęłam się mu przyglądać. Podziwiałam umiejętność i finezję z jaką, niby przylepiony do gładkiego pnia, władał połyskującą w słońcu maczetą.
Odciął jeszcze kilka i zaprzestał, jakby czując na sobie mój wzrok. Odwrócił głowę w dół za ostatnim spadającym owocem i nasze spojrzenia się spotkały.
Hola! – zawołał.
Uśmiechnęliśmy się do siebie. Chwycił maczetę w zęby, po czym ześlizgnął się po smukłym pniu,Coconut man niczym akrobata po rurze i stanął między kokosami. Przykucnął, chwycił w rękę jeden. Rach-ciach-ciach – trzema wprawnymi ruchami ociosał wierzchnią skorupę, czwartym odciął czubek. Byłam pod wrażeniem.
Podniósł wzrok znad orzecha i spojrzał pogodnie.
– Napij się – wyciągnął rękę, podając mi go zachęcającym gestem gospodarza.
Nim zdążyłam podziękować, chwycił następnego kokosa i szybkimi cięciami sprawił sobie drinka. Popijając słodkawy trunek zamieniliśmy kilka zdań.

Wracając do swojego zacisza zdałam sobie sprawę, że wprawdzie, po raz pierwszy w życiu kokos spadł mi z nieba, to Latynos zebrał swoje kokosy. „Mnie też przydałaby się, choć ich namiastka” – otwierając ponownie notes, zabrałam się do pisania.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , , , , | 10 Komentarzy

Typy spod jasnej gwiazdy

Lots of people Ludzkie typy, z którymi przychodzi nam stykać się na codzień – każdy odmienny homo sapiens, swoista, zagadkowa istota. Zachowanie i wygląd; któż z nas nie lubi obserwować ludzi? Są zapewne i tacy, których to nie bawi, ale mnie, przeciwnie. Ludzie mnie fascynują. Na ulicy, w autobusie, w samolocie, w restauracji, na spotkaniach kusi mnie, by możliwie dyskretnie przyglądać się ludziom wokół. Ich fizjonomii, dbałości o ubiór, mimice, gestom, manierom. Wyławiać z ich rozmów język, akcent, melodię i sposób mowy, a wszystko po to, by zgadnąć, skąd pochodzą i kim są. To taka moja zabawa – obserwować. Gdy trafi się sposobność, rozmawiać, poznawać, a potem malować charakter, tego czy tamtego człowieka – mój obraz o nich.
„Jak cię widzą tak cię piszą” mówi przysłowie. Przylgnęło do mnie wyjątkowo mocno i stało się moim credo. Patrzę na innych przez jego pryzmat i nie bardzo mogę temu zaradzić.

Los GauchosUsiedliśmy w małej argentyńskiej restauracji. Mieliśmy farta, bo akurat zwolnił się stolik na otwartym patio. Los Gauchos odkryliśmy przed paru laty z Marco i z Andrzejem. Byłam tu ostatnio rok temu, jako że wpadamy do tej restauracji na kolację, gdy tylko nadarzy się okazja odwiedzić Puerto Morelos (miasteczko na Mayan Riviera). Tym razem zabraliśmy z sobą Billa, by pokazać mu to pełne uroku miejsce. Otuleni ciepłem wieczoru zajadamy tacos nabierając na nie pico de gallo. Popijamy coroną z oszronionych butelek, opowiadamy mu jak bardzo zmieniło się miasteczko od czasu, kiedy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy.
Dawniej był to tylko port dla samochodowo towarowego promu dowożącego zaopatrzenie na Cozumel, a wkoło mieszkała bieda. Teraz przypływają kontenerowce z zaopatrzeniem dla Cancun i całej riwiery. Od kilku lat w tej nadmorskiej mieścinie, w pięknych nowo wybudowanych hacjendach zaczęli osiedlać się bogaci Europejczycy, Amerykanie, Kanadyjczycy, może Australijczycy i kto wie, kto jeszcze.

Rozglądam się po urządzonym na domowy styl lokalu. Na półkach bibeloty – kubki, garnuszki, żelazko z duszą i książki. Na ścianach obrazy, portrety, zdjęcia i mapa Argentyny. Przeuroczo. Badam wzrokiem gości i próbuję zgadnąć kto jest kto. Turysta czy tubylec?

Bob MarleyZwróciłam uwagę na grupkę siedzących dwa stoliki dalej od naszego. W towarzystwie dwóch atrakcyjnych i eleganckich pań siedział nieogolony mężczyzna. Zarośnięty, podobny do Boba Marleya, miał długie dreadlocks byle jak zaplecione w supeł. Na sobie wypłowiałą, wymiętą koszulkę, a przez ramię przerzucony na wzór poncha, łachman z prześwitującymi dziurami. Oceniałam go na czterdziestkę z małym plusem. Rozmawiali. Momentami dobiegały stamtąd śmiechy. Wyglądało, że bawią się dobrze. Choć on sprawiał wrażenie obrzępały, to w jego zachowaniu było coś sympatycznego – pogodne spojrzenia, szczery uśmiech… Intrygował. Ciekawiło mnie kim jest.

Smacznie zjadłam, bardzo smacznie.
Moi mężczyźni weszli na temat motoryzacji w Meksyku, sprowokowani wystrzałowo sportowym samochodem, który zaparkował pomiędzy innymi wzdłuż ażurowej ściany kościoła po drugiej stronie ulicy. Siedzący obok mnie Bill widocznie podążał za moim wzrokiem. Na dodatek czytał w moich myślach, bo wyłączył się z rozmowy, nachylił się w moją stronę i ściszonym głosem stwierdził:
– Zawsze zastanawiam się, czym taki facet może imponować pięknym kobietom.
Andrzej z Marco spojrzeli w tamtą stronę.
– Może to jakiś artysta? – próbowałam zgadywać.
– Być może, jednak w dzisiejszych czasach, oceniając człowieka po wyglądzie, można się mylić.
– To potrafię zrozumieć, ale taki ubiór, gdy idzie się między ludzi?
– No właśnie. Przed laty, sobotnie wieczory spędzałem przy barze w popularnym pubie. Znałem w nim stałych bywalców, barmanów, kelnerów i właściciela. Kiedyś pojawił się odziany w podobnym stylu do tego faceta, nieznajomy. Zwrócił mi na niego uwagę barman komentarzem: „popatrz na tamtego typa, który właśnie zasiadał do stolika. Pięciu centów byś za niego nie dała”. Wyróżniał się mocno. Nie pasował ani do lokalu ani do gościa, do którego się dosiadł. Pomyślałabyś, że bezdomnego, kolega zaprosił na kolację.
Kelner też nie bardzo wiedział, jak ma potraktować owego klienta, więc zanim go obsłużył, podszedł do baru i zapytał właściciela:
– Mam go wyrzucić?
Ten pokręcił głową i odpowiedział:
– Nie. Nie robi nic złego. Nie wygląda, by komuś przeszkadzał.

W oczach łachmaniarza błyszczała śmiałość, a przyjazna twarz przyciągała. Musiał ciekawie opowiadać, bo zadziwiająco podczas wieczoru przybywało mu słuchaczy.
Trwało to do chwili, gdy nadeszła godzina zamknięcia pubu. Łachmaniarz wstał od stołu i podszedł do kelnera. Wskazując na gości zakręcił ręką koło i powiedział:
-Dzisiejszy wieczór jest na mój rachunek – zapłacił za wszystkich.
Potem okazało się, że był właścicielem kilku stacji telewizyjnych. Zamożny, hojny i ceniony człowiek, który uciekając od codziennego stresu, w weekendy nie dbając o swój wygląd, spędzał przy piwie czas z przyjaciółmi.

Dawniej, jak w książce Marka Twaina „Książe Żebrak”, ubodzy marzyli aby być i wyglądać, jak zamożni. Dzisiaj w naszym zwariowanym świecie bywa odwrotnie, szuka się normalności. Wielu z tych na stołkach, nie ma jej w pracy, a często też w życiu prywatnym. Ciągnie ich więc do luzu.
Ten obrzępała tutaj także może potwierdzać powiedzenie, że “nie ubiór zdobi człowieka”.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , | 8 Komentarzy

Anioł w klatce

Minął rok 2012, który zapisał się w moim życiorysie jako wyjątkowy. Od momentu, kiedy rozpoczął się, niósł ze sobą emocje. Wzbierały z każdym dniem. Czekając wydania mojej książki rozmyślałam: jak będzie wyglądała? Czy znajdzie czytelników? Jak ją odbiorą?…

Ponownie wybierałam się w eskapadę do nieznanego mi świata. Kusił mnie – jak każdego debiutanta – nieznany świat autorów. Być jednym z nich musi być przyjemnym uczuciem, ale czy dam radę sprostać kolejnym wyzwaniom – promocje, były dla mnie czymś obcym, czy sobie z tym wszystkim poradzę? Nieustające pytania nękały moje myśli, towarzyszące im drżenie często spędzało sen z powiek. Karmiłam się wtedy optymizmem, odganiałam lęki i stale wierzyłam w opatrzność, prosząc ją przede wszystkim o to, by na swojej nowej drodze spotkać ludzi dobrej woli.
Pojawiali się, jeden po drugim, prowadząc mnie podczas tej zawiłej podróży. Pełna wdzięczności nazwałam ich Aniołami.

Ottawa under snow Z początkiem stycznia zostawiałam pokrytą śniegiem mroźną Ottawę; samolot już piął się do nieba, leciałam do Cancun. Z radości zanuciłam piosenkę ABBY „I believe in Angels”. Siedzący obok mnie Andrzej przerwał czytanie i spojrzał na mnie spod srebrnych brwi wyraźnie zdziwiony.
– Na prawdę wierzysz w anioły?
– Oczywiście, że wierzę. W ciągu paru miesięcy poznałam ich wielu. Żyją między nami.
– Faktycznie masz ostatnio szczęście do ludzi. Hmm, niebywałe!
– Co?
– Inni też w nie wierzą. Przeczytaj! – uśmiechał się pod nosem, podając mi otwarty magazyn.
Zaintrygowana skupiłam wzrok na artykule:

„Każdy potrzebuje swojego Anioła”  (przetłumaczyłam z angielskiego)
Przed laty, będąc na wakacjach w Danii znalazłam amulet z aniołem. Na odwrocie miał wygrawerowaną datę i imię. Rozpytywałam wkoło, ale nikt nie upomniał się o zgubę, więc go sobie zatrzymałam. Zawiesiłam na szyi i nosiłam go każdego dnia. Nie rozstawałam się z nim nawet na moment, wierząc, że ten właśnie anioł przynosi szczęście, czuwa nade mną.
Angel Ileś lat później w Monachium poznałam przygodnie Anglika. Gawędziliśmy, ale jego wzrok przykuwał wiszący na mojej szyi amulet. Przyglądał się mu z niezwykłym zainteresowaniem. Tuż przed rozstaniem zamyślił się przez chwilę, po czym wyznał, że jego nieżyjąca już żona miała dokładnie taki sam. Na odchodne wręczył mi wizytówkę. Schowałam ją do torebki. Przyjrzałam się jej później. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy przeczytałam, że ów mężczyzna nie tylko mieszkał w Danii, ale jego imię było takie samo jak to, wygrawerowane na amulecie. Wówczas uświadomiłam sobie, że mój anioł to ten sam, który on podarował swojej żonie w dniu ich ślubu. Zamarłam. Ale po chwili, ocknęłam się. Bez zastanowienia wysłałam go właścicielowi.

Nie miałam już „opiekuna”, do którego tak bardzo się przyzwyczaiłam, nie miałam anioła stróża, który z każdym dniem ochraniał mnie przed złem, dawał komfort, z jakim bezpiecznie podążałam krętym szlakiem życia.

Minęło kilka tygodni, gdy otrzymałam od Anglika wiadomość, że przyjeżdża do Monachium na okres Bożego Narodzenia. Zjawił się nie tylko z wisiorkiem, ale i z oświadczynami!
Mimo sprzeciwu rodziców i dwudziestoletniego wówczas syna, wyszłam za mąż za Anglika podczas skromnej ceremonii w Danii. Anioł w dalszym ciągu czuwał nad nami. Trzymał nas razem, wskrzeszał miłość przez 29 szczęśliwych lat.

Zamknęłam magazyn. Andrzej patrzył na mnie pytająco, a ja czułam jak mi rosną skrzydła.
– I?
Cmoknęłam go w policzek.
– Jestem pod wrażeniem wiary w Anioła Stróża i… utwierdzam się coraz bardziej w przekonaniu, że każdy z nas ma w sobie Anioła Dobroci, tyle, że zamkniętego w klatce. Świadomie, czy z bojaźni, wielu z nas nie chce lub nie potrafi go uwolnić.
Na szczęście są tacy, którzy potrafią.
Dzięki nim łatwiej pokonywać przeciwności, wierzyć w siebie i z ufnością iść przez życie.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , | 17 Komentarzy

Warszawa

Dnia 13 września roku pamiętnego opuściłam ojczyznę.
Wyleciałam z Warszawy w świat wielki i nieznany.
Wróciłam po ponad 30 latach by opowiedzieć swoją przygodę.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , , , | 12 Komentarzy

Golas

Tamtego ranka słońce – mój przyjaciel – ponownie zaprosiło mnie na spacer. Skorzystałam, skoro takie gościnne tutaj w ottawskim klimacie przez okrągły rok. Jestem mu za to i za Indiańskie Lato bardzo wdzięczna. Zrelaksowana, układając myśli wracałam miarowym krokiem z roboczym planem działania. Przed domem zagadnął mnie sąsiad, ubawił dowcipem, a odchodząc z uśmiechem dorzucił: have a nice day Liliana.

Przełykając ostatni kęs śniadania, pełna energii zasiadłam do komputera. Spojrzałam na zegarek. Co tam, najpierw zajrzę do facebooka – pomyślałam otwierając laptopa. Wystukałam w Google pierwsze litery: face… i sięgnęłam po herbatę wykorzystując moment, aż otworzy się moja strona portalu.

A to? Co za żart? Patrząc na zdjęcie, aż mnie wyprostowało ze zdziwienia. W ogrodzie pod ogromnym drzewem, w wiklinowym, bujanym fotelu siedzi golas! Nieznajomy, widzę go pierwszy raz w życiu. Ale chwila… jegomość z wąsikiem uśmiecha się do mnie z fotografii, trzymając w lewej ręce “Czy było warto…”, a prawa ręka z podniesionym kciukiem daje znak – like it!
Ha! Przyklasnęłam.

He made my day! Dla takich chwil warto pisać!
Radośnie wytrącona z ułożonego porządku, pośpieszyłam z podziękowaniem. Napisałam Jędrkowi, że sprawił mi ogromną przyjemność swoim pomysłem. Nieoczekiwanie poznałam zapalonego mistrza architektury zieleni, ogrodnika z polotem i poczuciem humoru.
Ale na tym nie koniec.

Golas ze zdjęcia dał początek. Jego śladem poszli inni. Do mojej skrzynki pocztowej zaczęły napływać zdjęcia, a z nimi przyszedł pomysł na collage.
Sama nie jestem pewna, czy to jego uśmiech, czy jego urok, czy podniesiony kciuk, ale wiem, że to nie golizna, bo inni jej nie podchwycili. No, może jeden.

Jak daleko zajdę, zależy ode mnie, ale jak tam się dostanę zależy od Was.
Dziękuję.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , | 8 Komentarzy

Inspiracyjny kopniak

Wywiad jaki ukazał się na łamach Komunikatów Ottawskich – najstarszego na świecie polskojęzycznego biuletynu internetowego.

Około trzy miesiące temu została wydana w Polsce książka pod tytułem „Czy było warto Odyseja dżinsowych Kolumbów”. Autorką jest Liliana Arkuszewska, moja koleżanka. Mieszka w Ottawie, a poznaliśmy się przed laty pracując w tej samej firmie. Przed rokiem dowiedziałem się, że napisała książkę, a dwa miesiące temu, że powieść ta została wydana w Polsce. Wcześniej jednak na Lilki blogu – owocdecyzji.com i na facebooku mogłem przeczytać artykuły, komentarze i fragmenty książki.
Długie przerwy w mojej działalności edytorskiej Komunikatów oraz podróże autorki do Polski związane z promocją książki, utrudniały zorganizowanie naszego spotkania. Notabene, znów poleciała do “starego Kraju” w połowie września, gdzie czekał ją napięty kalendarz spotkań z czytelnikami. W konsekwencji w Internecie coraz więcej linków do publikacji o Lilianie Arkuszewskiej i “Czy było warto”, zapowiedzi, wywiady, wzmianki i recenzje jej dzieła.

Książkę czytają z wielkim zaciekawieniem w Polsce oraz emigranci, którzy w wielu przypadkach znajdują podobieństwa do swoich losów.

Na okładce wydawnictwo Novae Res umieściło taki oto opis:
Z nastaniem lat osiemdziesiątych setki tysięcy młodych Polaków opuściło ojczyznę, aby znaleźć lepsze jutro. Dla wielu jedynym drogowskazem był przypadek. Krok po kroku brnęli wytrwale do wymarzonego zachodniego szczęścia. Los wiódł każdego własnym szlakiem, często wyboistym, budując ich życiorys. „Czy było warto?” to współczesna odyseja, która wiedzie przez trzy kontynenty, a dzieje bohaterów są jak pociąg w podróży – jadą w nim osobliwi podróżni, mijają się, schodzą i rozchodzą życiowe drogi poszukiwaczy dobrobytu i sensu życia. To książka o Kolumbach lat 80 – ryzykantach, którzy mieli odwagę wystawić się na próbę i na własnej skórze sprawdzić famę o zachodnim świecie. Czy znaleźli to, czego szukali?

Udało mi się porozmawiać z Lilką krótko po powrocie ze Szczecina, a przed jej kolejnym odlotem.

Witaj i powiedz jak czuje się świeżo upieczona autorka po wydaniu swojego pierwszego dzieła?

– Niewątpliwie lżejsza, podobnie jak matka po urodzeniu dziecka, zmęczona emocjami, ale szczęśliwa. Czasami nie dowierzam, że moja książka wyszła w świat. Mogę się nią cieszyć, trzymać w ją ręku, ale jeszcze za wcześnie na pełną radość, by krzyczeć hura!

Dlaczego?

– Ponieważ dla autora w tych czasach to nie jest koniec wyzwania, ciągle pozostaje promocja i ciarki niewiadomej, jak odbiorą książkę czytelnicy. Wtedy, na początku, nieświadoma myślałam, że wystarczy usiąść i napisać.

Ile czasu ci to zajęło?

– Więcej niż się spodziewałam. W sumie przygotowanie, napisanie i złożenie manuskryptu w jedną całość zajęło mi trzy lata. Potem trzeba było poszukać wydawnictw. Z długiej listy wybrałam dziesięć, do których wysłałam kopie. Nie raczyli nawet odpisać, że je otrzymali. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko czekać na odpowiedzi, czymś wypełnić okres zawieszenia w próżni. Zostałam namówiona, by nauczyć się nowej medialnej formy rozpowiadania w świecie o sobie i o mojej książce. Założyłam blog o nazwie owocdecyzji.com. Teraz wiem, że była to dobra rada. W końcu po wielu odmowach otrzymałam wiadomość: “jesteśmy zainteresowani opublikowaniem Pani dzieła” – czekałam na ten moment dziewięć długich miesięcy. Chciałam wierzyć, że już niedługo będę trzymała książkę w ręku, ale proces wydawniczy toczy się własnym rytmem i przyszło mi czekać jeszcze kolejnych dziesięć.

Czyli była to nie lada próba cierpliwości?

– Tak, najdłuższa w moim życiu.

A kiedy i jak przyszedł pomysł napisania książki?

– Nieoczekiwanie wraz z pierwszym kopniakiem na emigracji. Od początku życie miało swoje zakręty, lecz pokonywało się trudności, bo towarzyszył mi optymizm, nieustanna nadzieja, że w Kanadzie spełnią się oczekiwania, że krok po kroku dojdę do czegoś. Pomału ułożę mój domek z kart. A tu, pewnego dnia runą z hukiem. To kapitalizm pokazał swoje drugie oblicze. Bez pardonu, wylano mnie z pracy. Oj zabolało, dotknęło tak bardzo, że chciałam krzyczeć, oznajmić całemu światu, jaki ból czuję. Wtedy zaświtała mi myśl o napisaniu książki. Później zamysł przerodził się w marzenie, które przez lata drzemało we mnie gdzieś głęboko i czekało na właściwy czas. Dojrzewałam. Ten moment przyszedł po 15 latach.

Jak długo mieszkasz poza Polską?

– We wrześniu minie 31 lat.

I po tylu latach życia na obczyźnie nie miałaś obaw, że twój polski język zubożał? Czułaś się na siłach, by napisać książkę po polsku?

– Tak. Wiedziałam, że najlepiej będzie mi wyrazić emocje i opisać swoją emigracyjną przygodę w języku, w którym wyrosłam. Jednak po zabraniu się do pisania, szybko zorientowałam się, że mój rodzimy język popadł w letarg, a jego miejsce bezwiednie próbował zająć angielski. Trzeba było obudzić ojczysty język, obłożyć się polskimi książkami, niekoniecznie polskich autorów, byle po polsku.

A skąd wzięły się umiejętności pisarskie? Z zawodu jesteś geodetą, w Kanadzie przekwalifikowałaś się na grafika i poligrafa, pracowałaś w marketingu i reklamie. Gdzie i kiedy uczyłaś się pisać?

– Pisanie zawsze przychodziło mi łatwo, sprawiało mi przyjemność. Zauważył to mój polonista, Pan Andrzej Geisler. Jednak jego zdaniem pisałam zbyt krótko i zbyt zwięźle. Wtedy myślałam, że uwziął się na mnie, gdyż zadawał mi dodatkowe wypracowania typu napisanie dwóch stron na temat lampy lub krzesła, dwóch stron na temat deszczu. Wymagał, abym pisała o niczym – wtedy tak mi się zdawało. Teraz jestem mu wdzięczna. Dziękuję mu z całego serca.
Często pisałam sama dla siebie, zapisywałam swoje myśli, w listach do rodziców opisywałam nasze żcie. Jednak najlepsze nauki pobierałam od mistrzów, czytając Jeffrey Archera, Johna Grishama, Gabriela Garcię Marqueza czy Paulo Coelho. Największą inspiracją była dla mnie powieść „Shantaram” Gregorego Davida Robertsa. Przeczytałam ją po angielsku i po polsku nie raz. Zachwycona byłam polskim tłumaczeniem. Najlepsze z jakim do tej pory się spotkałam.

Otworzyłaś się, opisałaś swoje życie jak i życie twoich najbliższych. Czy wszystko jest prawdą?

– Książka jest szczera i prawdziwa. Starałam się nie używać nazwisk, a imiona, jeżeli nie miałam zgody od tych, których opisywałam, zmieniłam. Opowiadania choć czasami przydarzały się innym są wzięte z naszego życia na emigracji, wszystkie prawdziwe.

Planujesz napisać następną książkę?

– Oczywiście, od początku w zamyśle była trylogia. Od momentu, w którym zakończyłam pierwszy tom, wiele się wydarzyło. Życie na emigracji jest wciąż pełne niespodzianek.

Czym w twojej opinii różni się nowa emigracja od starej?

– Przede wszystkim siłą dramatu. Stara, ta nasza była wielka i towarzyszyła jej trwoga. Opuszczaliśmy Polskę nie wiedząc czy kiedykolwiek będzie nam dane wrócić do kraju, zobaczyć rodziców czy przyjaciół. Wtedy nie było powrotu. Dzisiaj jest zupełnie inaczej, w Europie otwarte granice, świat stał się mały. Nowa emigracja kojarzy mi się bardziej ze służbowym wyjazdem. Dla mnie jest delegacją, a nie emigracją.

Jaką radą mogłabyś służyć młodym emigrantom?

– Kluczem do sukcesu jest wiedzieć czego naprawdę się chce, a potem do tego dążyć bez względu na przeciwności. Dać sobie pewien okres czasu, po którym należy zrobić kreskę, podliczyć plusy, podliczyć minusy i zbilansować osiągnięcia. Myślę, że na obecne czasy to najlepsza recepta, na zadowolenie niezależnie od kraju osiedlenia.

Więc jaka jest odpowiedź na zawarte pytanie w tytule twojej powieści? Było warto?

– Bywają pytania na które nie ma odpowiedzi, ale sądzę, iż każdy czytelnik sam odpowie sobie na to pytanie. Z tą książką wielu się utożsami. Ci którzy tak jak my wyjechali w świat szukając lepszego życia jak i ci, którzy zostali w kraju.

Dziękuję ci bardzo za rozmowę i z całego serca życzę sukcesu.
————–
Drodzy Ottawianie, mamy wśród nas pisarkę. Przeczytajmy „Czy było warto Odyseję dżinsowych kolumbów”. To powieść także o nas, w niej na pewno znajdziemy coś ze swojego życia.

Czesław Piasta

Książka zdążyła już trafić na północno amerykański kontynent. Można ją nabyć w Toronto, w Chicago i w Ottawie.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , | 12 Komentarzy

Nie było po drodze

Chicago – szybuję w myślach do młodych lat i główkuję, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z tym słowem?
Czyż to możliwe, że mogłam je najpierw widzieć, wówczas nieświadoma tego, a skojarzyć lata później, gdy usłyszałam jego brzmienie – Szikago?
Hmm, trochę to niedorzeczne, ale bardzo prawdopodobne.

W dzieciństwie, zanim jeszcze posiadłam sztukę czytania, przeglądałam, czasami z siostrą, kolorowe, wydawane na lśniącym papierze czasopismo. Kusiło swym wyglądem. Wtedy nie umiałam przeczytać jego nazwy „AMERYKA”, ale wiedziałam, że to ojciec przynosił je do domu. Czytał od deski do deski. Pamiętam, już jako nastolatka, jak bardzo pasjonowała go Ameryka. Często o niej mówił i zachwalał. Zawsze chciał ją zobaczyć na własne oczy. Udało mu się w 1972 roku, gdy popłynął w rejs do Nowego Jorku. Po powrocie długo opowiadał z takim entuzjazmem, że zaszczepił we mnie chęć jej poznania.

Dziesięć lat później, jako emigrantka wylądowałam na północnoamerykańskim kontynencie w Kanadzie, by tu zamieszkać, a w sąsiedztwie za rzeką…. Ameryka! Z Kanady można było do niej wjechać na słowo honoru, wystarczył uśmiech. Otwarta zapraszała i intrygowała. Nie mogłam się doczekać, kiedy tam pojadę. Wreszcie przyszła pierwsza wyprawa przez Nowy Jork, Waszyngton, Myrtle Beach na Florydę. Zwiedziłam Daytonę Beach, Saint Petersburg, Tampę, Miami. W następnych podróżach San Francisco, Los Angeles, Vegas, później Boston, Filadelfię, Atlantic City. A „Szikago” – centrum polskości w Ameryce nigdy nie było po drodze. Postawiłam stopę na lotnisku, przelotem, dawno temu. Brakowało czasu lub chęci, żeby tam pojechać. O Chicago zapomniałam.

Życie poszło dalej, zmieniały się cele i dążenia. Aż napisałam książkę, i dzięki niej przypomniało o sobie Chicago. Zaprosiło. Niedawno powędrowałam tam wirtualnie na falach polskiego radia. A tydzień później słowem pisanym – do księgarń trafiła moja książka. Moja dusza i moje myśli stoją na półce w Chicago.
Teraz jeszcze ciałem chciałabym tam być. Kto wie, może w końcu odwiedzę Jackowo.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , , | 13 Komentarzy

Słowa wdzięczności – ich ciągle mało.

Choć piękne chwile szybko mijają, czas pędzi naprzód nieubłaganie, żywe wspomnienia w sercu zostają i nikt odebrać ich nie jest w stanie.

Dziś tak upalny dzień, a ja w kuchni przygotowuję jutrzejsze przyjęcie. Zjadą przyjaciele z Los Angeles, z Toronto moja pierwsza recenzentka Beata, której jeszcze nie widziałam, najbliżsi z Ottawy i rodzina. Bez nich napisanie książki trwałoby dłużej, prawdopodobnie o dniu wydania „Czy było warto” jeszcze bym marzyła.
Im podziękuję za wskazywanie światła w mrocznych chwilach, za rady, doping, inspirację i dodawanie otuchy.
Z głębi serca wyrażę wdzięczność za to, że przy mnie byli. Radość spełnionego marzenia uczcimy szampanem.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , | 15 Komentarzy

Gdynia pachnie morzem i książką

Wtorek, 19 czerwca 2012 roku, miał być dniem roboczej wizyty w wydawnictwie, a zapisał się niespodziewanie, jako dzień niezwykły – dzień wydania mojej książki.


Wchodząc za Andrzejem do wydawnictwa Novae Res, mój wzrok zatrzymał się na pakunku leżącym na podłodze. Dostrzegłam granatowo-czerwone kolory pod rozchylonym częściowo opakowaniem.
Czyżby to moje książki? – przemknęło przez myśl.
— Miło mi poznać — spojrzałam pytająco na pana Krzysztofa, podając mu rękę.
— Niespodzianka! – oznajmił wyraźnie uradowany – Dzisiaj wyszła państwa książka „Czy było warto”. Dostaliśmy egzemplarze autorskie piętnaście minut temu – sięgnął do paczki i wręczył nam po jednym.
— Pachną jeszcze farbą drukarską – uśmiechnął się.

Byłam zaskoczona, bo ustalenia były inne i miała to być tylko zapoznawczo robocza wizyta. Teraz czułam narastającą ekscytację.

Od miesięcy czekałam niecierpliwie na ten moment, próbując sobie wyobrazić emocje, jakie mnie ogarną, kiedy nadejdzie. Wzruszenie, satysfakcja, duma, radosne drżenie. Pragnęłam przywołać je wszystkie, lecz czułam tylko głośne dudnienie pędzącego serca.
W piersiach brakowało tchu, trzęsły mi się ręce. Wzięłam głęboki oddech, usiadłam przy stole, aby podpisać czytelnikom kilka egzemplarzy. Chciałam nacieszyć się tą niezwykłą chwilą.
Skończyłam zadowolona, spoglądając na stosik książek przed sobą. Próbowałam zatrzymać choćby uczucie satysfakcji. Już je miałam przygarnąć, ale prysnęło z błyskiem fleszu.
To nie koniec – przypomniało o sobie następne wyzwanie – promocja – teraz na nią kolej.

Ruszyła dwa dni później. Od rana do wieczora, każdy mój dzień w Polsce był wypełniony spotkaniami, każdy pełen nowych wrażeń, nowych znajomości, rozmów przyprawionych emocjami. „Czy było warto? Odyseja dżinsowych Kolumbów” zaczęła pojawiać się w księgarniach.
Po raz pierwszy w życiu moje słowa popłynęły na falach eteru Polskiego Radia Szczecin w programie Agaty Rokickiej zatytułowanym „Machina czasu”.
Posłuchajcie.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , | 14 Komentarzy

Lilka, bujasz?!

W poniedziałek prasowałam, słuchając płyty Dislocados. Salsa zawsze potrafi roztańczyć moją duszę. Za oknami świeciło słońce, snop promieni oświetlał pokój. Przez otwarte drzwi na patio, wpadał słodki zapach bzów. I jak tu się nie cieszyć, gdy w całym domu pachnie wiosną?! – pomyślałam z uśmiechem. Zerknęłam na mały flakonik pełen fiołków, solo wystawała z nich czterolistna koniczynka wypatrzona podczas porannego spaceru. Układałam wątki związane z wydaniem książki, zadowolona przede wszystkim z faktu, że w końcu zaprzyjaźniłam się z cierpliwością. Myślami jednak wybiegałam do środy, spokojna czekałam dnia, w którym miałam dostać swoją pierwszą wydrukowaną książkę – egzemplarz sygnalny wysłany z Polski kurierem DHL.

Niespodziewanie w muzykę wdarł się dźwięk dzwonka, zdziwił, gdyż gości się nie spodziewałam. Na ściennym zegarze była 16:04. Zaciekawiona któż to może być, poszłam otworzyć drzwi i aż mnie wyprostowało na widok młodego mężczyzny ubranego w mundur DHL’u.
— Liliana? – zapytał młodzieniec. — Ar… — próbował przeczytać, wpatrując się w moje nazwisko, którego nie był w stanie wymówić. Wyręczyłam go, po czym drżącą ręką, niezgrabnie podpisałam odbiór przesyłki. Podziękowałam, a on uśmiechnął się i odszedł.

Teraz drżałam już cała, gdy otwierałam kopertę i wyjmowałam z niej książkę,
nie odrywając wzroku od okładki zadzwoniłam z nowiną do Andrzeja.
— Przyszła książka.
— Bujasz!
— Leży przede mną na stole.
— Nie wierzę! Tak szybko? — wykrzyknął uradowany i podzielił się wiadomością ze Sławkiem.
— Lilka, gratuluję! — usłyszałam głos w słuchawce — To została ci ostatnia korekta i zatwierdzenie składu.
— Patrzę na nią i zastanawiam się, czy to nie fatamorgana.
— Zabieraj się za czytanie! — jak zawsze z entuzjazmem dopingował szwagier.

Docierało do mnie powoli, że książka stała się faktem. Nie od razu wpadłam w strony „Czy było warto?”. Przez chwilę dumałam: cóż to za wspaniały dzień? Czyżby planety ułożyły się w jednej linii?
Musiałam sprawdzić. Siadłam do komputera, w ruch poszedł Google. Na ekranie pokazał się układ planet tego dnia. Nie była to parada w jednej linii, ale ich konfiguracja była moją. Szczęśliwą.

Rozłożyłam książkę i patrzyłam w nią aż oczy zaszły mgiełką wzruszenia. Tkwiłam w bezruchu jeszcze przez chwilę, po czym ocknęłam się. Przetarłam powieki i zaczęłam czytać z uwagą.

„Czy było warto?” zatwierdziłam do druku po długich czterech dniach.

Radość mnie nie opuszcza, wczoraj zawitała znowu. Jestem w zapowiedziach!

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , , , , , | 26 Komentarzy